środa, 16 kwietnia 2008

"Buy for me" czyli idea shoppingu w Azji

"Buy for me" to zdanie w Azji słyszy się najczęściej. Ludzie, często dzieci zdaniem z takim błędem przekonują turystów żeby u nich kupować. Jednak to zdania ma sens. Bardzo często kupuje się rzeczywiście dla nich. Albo z litości albo zeby się mówiąc kolokwialnie - odczepili.

Jak można odmówić dziecku, które od najmłodszych lat wysyłane jest żeby nagabywać turystów. Często brudne z uwieszonym młodszym rodzeństwem na plecach. Wtedy "buy for me" nabiera innego znaczenia.

Wielu z nas (mam na myśli exchange students) współczuła na początku bardzo wszystkim tym ludziom i bardzo często kupowaliśmy te rzeczy robione przez nich a niestety bezużyteczne. Po czasie jednak spotkałam się z wieloma kontrowersyjnymi opiniami, łącznie z taką, że Ci ludzie są leniwi i nie chce im się pracować. Myślę, że absolutnie nie można generalizować ale niestety jest w tym ziarnsko prawdy. Mentalność ludzi w Azji Płd Wsch jest dość specyficzna. Siedzą oni całymi dniami na ulicach sprzedając w większosci takie same towary na ciagnacych się kilometrami straganach. I nikomu nie przyjdzie do głowy ze moze turysci chetniej kupiliby lody czy zimne napoje niz np setna zrobiona recznie torebeczke czy husteczke:)

Ma to swój urok, tylko przecież sprawia, że ludzie Ci nie mają z czego zyć. A wierzcie mi mogliby bardzo korzystać z popularności jaką maja ich kraje wsród turystów...

wtorek, 15 kwietnia 2008

ostatnia przygoda- Laos i Kambodża

Pakujemy się właśnie z Asią...

Po pierwsze nasz kochany SWISS dał nam limit 20 kg plus 7 kg ręcznego więc niemożliwe jest się zmieścić:P Wysylamy więc rzeczy do Polski, przynajmniej część.

Poza tym dziś wyruszamy w nasza ostanią podróż. Spędzimy 18 dni w Laosie i Kambodży. Nie możemy się wprost doczekać tej wycieczki od samego początku. Trzymajcie kciuki, żebyśmy się godnie pożegnały z Azją:)

Wracamy do Singu 4 maja i już 6 lecimy do kraju.

Na pewno będzie jeszcze duuużo wpisów a propos ostatniej wyprawy, odnośnie SMU oraz oczywiście ludzi z wymiany...

ależ ciężko będzie to zostawiać!

Pualu Tioman

W sobotę wróciłyśmy z Asią z pięknej wyspy malezyjskiej Tioman. Pojechałyśmy tam... uczyć się do sesji w przyjemnej atmosferze:P Jak można się było spodziewać z nauką było kiepsko za to przyjemnej atmosfery miałyśmy aż nadto:))

Muszę tutaj nas usprawiedliwić, że naprawdę chciałyśmy się uczyć! W tym celu zabrałyśmy na wyspę książki, ogrom notatek itd. I nawet zdecydowałyśmy się, nie jechać z nikim z exchangów żebysmy były same i mogły się poświęcić Analasis of Derivatives Securities:P

Poświęciłyśmy się jednak opalaniu (efekty możecie podziwiać na fotach na Picasie:), pływaniu w turkusowej wodzie, bieganiu bo białym piaseczku i jedzeniu świeżych owoców morze... ehhh było błogo...

Sama wyspa jest bardzo blisko Singapuru, jeśli dobrze wybierze się środki transportu to można się tam dostać w 6 godzin za ok 15 SGD lub w 45 minut za 200 SGD (wersja burżujska:) my wybrałyśmy pierwszą. Po raz kolejny ujawnił się nas spryt polski:P otóż wszyscy do tej pory dali się nabrać taksówkarzom, który zdzierali po 150 ringetów (ponad 100 PLN) dowózkę do portu mowiac ze autobusem trwa to 2 razy dłużej. Okazało się, że autobus jedzie tyle samo a bilet jest 20 krotnie tańszy. Hehe ale w Azji często się to niestety zdarza, że żerują na naiwnych turystach.

Myślę, że wyspy Tioman nie trzeba jakoś szeroko opisywać. Wystarczy popatrzeć na zdjęcia. Jest to typowy przykład paradise ze ślicznymi plażami, palmami, błękitną wodą i cudnymi rafami kolarowymi. Snorkling i diving tam jest genialny. Poza tym flora i fauna na Tiomanie jest niezwykle bogata. Cała wyspa jest gęstą dzunglą, można wziąć przewodnika i się przez nią przedzierać:)

Egzamin poszedł nam dobrze choć Azjaci, którzy spędzili cały tydzień ucząc się do egzaminu, patrzyli na nas troszkę dziwnie, jak opalone i roześmiane sie pojawiłyśmy opowiadając o Tiomanie.

No ale to przywilej international student:)

poniedziałek, 24 marca 2008

Wietnam: Hoi An oraz Ho Chi Minh (Sajgon)

Monika:

Z Hanoi, po 4 dniach intensywnego zwiedzania północy złapałyśmy nocny pociąg i pognałyśy na południe. W Wietnamie pociągi dzielą się na 2 kasy: soft beds lub hard beds. Obie klasy są niewygodne , co nijak ma się do wysokiej ceny biletów (Hanoi-Hoi An=64 USD:/).

Rzecz jasna w pociągu próbowano nas okraść itd ale jako sprytne Polki się nie dałyśmy:)

Hoi An przywitało nas nareszcie piękna pogodą. I szczerze mówiąc można poczuć pewną różnicę między komunistyczna północą a bardziej liberalnym południem. Przede wszystkim zabudowa nie jest taka szara i betonowa a ludzie są bardziej uśmiechnięci i zrelaksowani.

Generalnie w Wietnamie daje się odczuć propagandę komunistyczną ale na mniejszą skalę niż to miało miejsce np w PRL (wiem z opowieści rodziców:). W pociągach puszczają propagandowe wystąpienia, wszędzie wisza plakaty Ho Chi Minha a na ulicach propagandowe plakaty z hasłami komunistycznymi. W sklepach jest jednak sporo innych artykułow poza octem:)

Hoi An w przeszłości było centrum kulturowym i intelektualnym. Teraz jest centrum turystyczny ale wciąż zachowało niepowtarzalny klimat i urok. Cała zabudowa miasteczka jest utrzymana w żółtych ciepłych barwach. Jest tam niezliczona ilość małych kawiarenek, restauracji czy galerii. Można np uszyć sobie płaszcz za 30 USD, czego nie omieszkałyśmy uczynić. Co ciekawe potrafią uszyć płaszcz w ciągu 24 godzin! Całe rodziny pracują szyjąc ubrania i buty. Inne rodziny malują piękne ikony czy rzeźbią. I muszę przyznać, ze są to rzeczy najwyższej jakości i bardzo stylowe. Więc jak już człowiek kupi piękny obraz czy ręcznie haftowany szal, zje przepyszne wietnamskie spring rollsy, kupi bury na miarę i płaszcz, wtedy można zrelaksować się na oddalonej o 10 minut jazdy na rowerze-plaży:))

Niespełna półgodziny drogi od Hoi An, zwiedziłyśmy My Son. Są to ruiny starożytnych Świątyni. W zasadzie w ostatnim czasie widziałam wiele ruin Świątyń więc nie zrobiły na mnie jakiegoś niesamowitego wrażenia. Natomiast miłym akcentem był niewątpliwie fakt, że to polski archelog i architekt -Kazimierz Kwiatkowski; odkrył i częściowo zrekonstruował to piękne miejsce. Zrekonstruował bo Amerykanie nie oszczędzali niestety zabytków podczas wojny.

Z Hoi An udalismy sie do Sajgonu. Tzn teraz zakazane jest uzywanie tej nazwy dla miasta, jako ze uncle Ho Chi, postanowił, w nagrodę za swe zasługi przechrzcić miasto i nazwać je Ho Chi Minh Citi...

Sajgon jest miastem bardziej niż azjatyckim. W zasadzie nie ma tam niczego ladnego w podstawowym znczeniu tego słowa, ale wszyscy są zachwyceni:) Dla mnie najciekawszym przeżyciem było z pewnością przechodzenie przez ulicę. Jeżeli kiedykolwiek Wam się wydawało, że na przejściu dla pieszych macie pierwszeństwo, zwłaszcza jeśli znajdujecie się na jego środku, to się myliliście. Nie istnieje w Sajgonie pojęcie przepuszczenia pieszych:) Nieskończona ilość pojazdów mknie po tym zakorkowanym mieście. Jeżeli więc zdarzy się, że musicie przejść przez ulicę, jest tylko jeden sposób: "zamknąć oczy i liczyć, że Cię wyminą" powiedział poznany Wietnamczyk.

Czy będę opisywać, co tam zwiedzaliśmy? Chyba nie, bo w ciągu jednego dnia oprócz tuneli udało nam się zobaczyć mało ciekawy Reunification Palace - okropny pomnik wietnamskiego komunizmu, szybko stamtąd uciekałyśmy:)

Bardzo ciekawe natomiast było zwiedzanie Cu Chi Tunnels. To 250 km2 tuneli zbudowanych by utrudniać życie Amerykanom. O ile pod względem teczniczym, miejsce budzi respekt; o tyle propagandowa aura, która je otacza jest delikatnie mówiąc irytująca.

Przede wszystkim film wyświatlany przed rozpocząciem zwiedzania, to w głównej bierze opisywanie kto zabił więcej Amerykańskich żółnierzy i kto zrobił to jak najbrutalniej. Nie więc dziwnego, że Amerykańscy turyści wychodzili. Ponadto w tunnels można zobaczyć niezliczone ilości pułapek, jakie Wietnamczycy zasadzali na Amerykanów... W stylu krzeseł zamykających się jak paszcza rekina czy dziur w ziemi z kolcami w środku. Wrzuce na youtuba filmiki o pułapkach. Zdumiewające jest jak Ci ludzie miesiącami żyli w tych tunelach, my weszłyśmy do tunelu o realnej wielkości (bo jest też zbudowany większy, dla amerykańskich turysów, którzy się nie zmieścili:) i było cięzko przejść nawet te kilkaset metrów pod ziemią na kuckach, strasznie to męczące!

Sajgon jest bardzo klimatycznym miejscem, do któego z pewnością będę chciała wrócić...

niedziela, 23 marca 2008

Północny Wietnam-Sapa, Hanoi, Halong Bay



Hanoi

Stolica Wietnamu przywitała nas w niecodzienny sposób. Był on zapowiedzią paru nieprzyjemnych sytuacji, które nas spotkały w ciągu najbliższych dni...Po pierwsze taksówkarze w Hanoi wraz z niektórymi hotelami zawarli współpracę, której głównym celem jest zarobienie na naiwnych turystach. Współpraca ta polega na tym, iż wspomnieni taksówkarze zawożą niczego nieświadomych obcokrajowców np. do Backpacker's Hotel zamiast Backpacker's Hostel. W zamian dostają prowizję za każdego pozyskanego w ten sposób klienta. Na szczęście my byliśmy za sprytni, aby dać się nabrać:)

Do innych nieco egzotycznych sytuacji należało np. wysadzenie nas na moście, który zdaniem kolejarza uchodził za stację kolejową, odmówienie wydania śniadania w hotelu z uwagi na niedziałającą kuchenkę itp:)

Samo miasto może również uchodzić za egzotyczne. Tysiące ludzi zbiera sie codziennie na jego chodnikach, które tutaj wydają sie być zarezerwowane nie dla pieszych, ale dla klientów jednoosobowych ulicznych restauracji, czyli kobiet sprzedających przygotowane przez siebie posiłki. Każdy ma tu swój czerwony stołeczek, na którym siada wraz ze znajomymi.
Piesi w Wietnamie są upośledzeni nie tylko na chodnikach, ale również na przejściach dla pieszych. Zastanawiam się często czy nasza polska zebra jest tu tylko martwym wynalazkiem Zachodu, nieznajdującym w Azji zastosowania. Nie wiem ile razy zostałyśmy prawie przejechane próbując dostać się na drugą stronę ulicy...

W Hanoi spędziłyśmy w sumie jeden dzień. Zaraz po jego zwiedzeniu wybrałyśmy się na samą północ kraju, do Sapy...

Sapa

W tej przepięknej części Wietnamu spędziłyśmy dwa dni. Ta kraina zaskoczyła nas po pierwsze pogodą, po drugie przywiązaniem do tradycji. Wystarczyło dziesięć godzin jazdy pociągiem, aby znaleźć się w miejscu, w którym postęp technologiczny zdaje się nie mieć jeszcze wielkiego znaczenia, w którym czas stanął na chwilę w miejscu...
Sapę zwiedzałyśmy głównie na piechotę, wędrując od wioski do wioski. Szczerze powiedziawszy nie byłyśmy przygotowane na kolejny trekking. Tym bardziej, że Monika miała stłuczoną nogę. Niestety agenci turystyczni w Hanoi zdają sie nie informować turystów jak naprawdę wygląda zwiedzanie północy Wietnamu z ich przewodnikami. Razem z Moniką, towarzyszącymi nam Alisson i Weroniką i naszym przewodnikiem przemierzaliśmy codziennie kilkanaście kilometrów brodząc w niektórych miejscach w błocie, w innych starając sie utrzymać równowagę na zboczach gór lub krawędziach pól ryżowych.
Pierwszego dnia podróży towarzyszyła nam grupa około dziesięciu kobiet z plemienia Black H'mong. Nieco dziwnie czułyśmy się, gdy liczba osób zajmujących sie nami przeważała nas dwa razy:) oczywiście nie ma nic za darmo. Na koniec wspólnej części trekkingu każda z nich wyjęła wyszywane przez siebie ręcznie portfele, torebki itp. Nie miałyśmy w ogóle problemu z kupieniem czegoś od nich. Po pierwsze dlatego, iż każda z nich wniosła coś w naszą podróż. Ich towarzystwo pozwoliło nam naprawdę poczuć nieco specyfikę tego wyjątkowego miejsca i tych ludzi. Po drugie dlatego, że ceny tych rzeczy nie przekraczały możliwości naszych portfeli.
W jednej z licznych wioseczek spędziłyśmy noc. Najprzyjemniejsza rzeczą, nie biorąc po uwagę pysznego jedzenia i uwielbianych przez Monię springrolsów, były ciepłe źródła, w których mogłyśmy nieco ulżyć naszym umęczonym stopom:)
Drugi dzień polegał przede wszystkim na spinaczce. Umęczone dwudniową podróżą wróciłyśmy do Hanoi, aby stamtąd udac się do Halong Bay...

Halong Bay

Ostatnie miejsce, które zwiedziłyśmy w północnym Wietnamie uchodzi za jedno z najpiękniejszych w tym kraju. Niestety nie miałyśmy z dziewczynami szczęścia...prawie ani razu słońce nie wyjrzało zza chmur, a w tej zatoce jest ono jednak niezbędne aby docenić jej piękno. W Halong Bay naliczono się ponad trzech tysięcy malutkich wysepek, dzięki którym to miejsce zalicza się do światowego dziedzictwa. Ponoć jej piękno wprawia w osłupienie, niestety tego potwierdzic nie możemy...pięknie jest, ale dopiero słońce pomaga to piękno docenić w pełni:)

ASIA

środa, 12 marca 2008

Bangkok


Po wizycie w Ayuthaya udałyśmy się do Bangkoku. Poszukiwanie hotelu trwało zadziwiająco krótko. Po trudach trekkingu marzyłyśmy o wygodnym łóżku i ciepłej kąpieli. Zatrzymałyśmy się w hotelu, który miał jedną wadę oraz wiele zalet...Wada była głośna muzyka, której źródłem była restauracja znajdująca sie na parterze budynku i która zmusiła nas na zmianę pokoju już po pierwszej nocy, no i może jeszcze fakt, że żaden taksówkarz lub kierowca słynnych tuk tuków nie wiedział gdzie się on znajduje.

Zwiedzanie

Pierwsze dni pobytu przeznaczyłyśmy oczywiście na obejrzenie najciekawszych miejsc Bangkoku. Bardzo szybko okazało się, że nasza tolerancja wobec kolejnych świątyń ma tendencję spadkową. ograniczyłyśmy się więc do obejrzenia tych najciekawszych. Największe wrażenie wzbudził w nas Grand Palace, budowany wysiłkiem całego ludu Tajlandii na przestrzeni 200 lat oraz świątynia Wat Pho z największym leżącym buddą. Dusit Park oraz Jim Thomson's House były miejscami, które warto było zobaczyć, ale nie wprawiły nas w zachwyt.

Shopping&Bargaining

Większość czasu, który spędziłyśmy w Bangokoku poświęciłyśmy na zwiedzanie nocnych i dzienny marketów. Trzeba przyznać, że jest to ulubiona czynność wszystkich turystów. większość z nich przyjeżdża do stolicy Tajlandii, aby zaopatrzyć się w większą ilość koszulek polo lub torebek D&G.
Niestety razem z shoppingiem łączy się barganing...Trzeba pamiętać, że ceny podawane przez sprzedawców są mniej więcej 3-5 razy większe niż "właściwe". Dotarcie do nich zajmuje jednak bardzo dużo czasu i energii. Zażartość negocjacji przywołuje na myśl walkę o przetrwanie. z jednej strony mamy sprzedawcę, który zarabia na życie, z drugiej turyste, który musi za coś opłacić następne podróże...Wydaje mi sie, że stroną która tak naprawdę częściej wychodzi z walki zwycięsko jest zawzięta Tajka. Grunt jednak, aby turysta odszedł od stoiska bez wiekszego szwanku finansowego.

Życie nocne

W Bangkoku część turystów, która nie przyjechała do miasta dla zakupów przyjechała tu dla klubów i innych "atrakcji". Najczęściej padającymi słowami na ulicach nocnego Bangkoku były "ping pong show"...

ASIA

wtorek, 11 marca 2008

Chiang Mai i trekking w Mae Hong Son

Monika:

Szczerze mówiąc, myślałam, że po Sukothai nic mnie już nie zachwyci ale myliłam się. Zachycił nas trecking w Mae Hong Song, choć zupełnie w inny sposób; zaciekawił Chiang Mai i dyskusje z tamtejszymi mnichami; wreszcie zdziwił Bangkok, nie zawsze pozytywnie.


Ale po kolei:



Chiang Mai to piękne miasto, z niezliczonymi Świątyniami i niezliczoną ilością mnichów buddyjskich, zwłaszcza o 6 rano:) bo trzeba wspomnieć, że aktywność mnichów jest największa o tej porze dnia. Chętnym opowiem jak wygląda życie mnicha buddyjskiego i stereotypach z nim związanych. Jedną z ciekawostek jest np. fakt, że mogą jeść jedynie do 12.00 w południe!! Przez resztę dnia, aż do świtu następnego dnia, musza pościć.
Z Chiang Mai do Mae Hong Son, chcieliśmy jak na oszczędnych studentów przystało, dojechać lokalnym autobusem. Co to był za błąd, okazało się zaraz po wejściu do autobusu. Otóż był do pojazd z kompletnie nie działającymi amortyzatorami, za to klimatyzacja działała wyśmienicie. Mieliśmy 15 stopni w autobusie plus shaking gratis:) Generalnie plan był taki, by w autobusie wyspać się przed 3 dniowym treckingiem. Plan nie wypalił.
Dojechaliśmy do MHS około 5.15 i przewodnik na nas nie czekał. Zapomniał nastawić budzika. Ale okazał się być naprawdę przemiłym facetem i świetnym przewodnikiem. Ma w MHS kawiarenkę z mini biurem podróży "Sunflower cafe" i wszystkim polecam to miejsce i trecking organizowany przez Mr. Wee'a!
Trecing rozpoczał się od... przespania się na podłodze kawiarni:) rozłożyliśmy koce i poduszki, i możecie mi wierzyć, te 2 godziny na podłodze były dla nas najwspanialszymi godzinami snu ever! :) Około 9 rano dostaliśmy jajecznicę i gorącą czekoladę i rozpoczęliśmy trecking. W prawdziwym tego słowa znaczeniu.

Najpierw mieliśmy tzn część komercyjną:) Składał się na nią bamboo rafting, czyli przemierzanie rzeki na bambusowych traftach; trecking na słoniach oraz wizyta we wiosce tzw. long necks. Bamboo rafting był zabawny, ale dość nudny, w końcu ile można piszczeć przy zakręcie na rzece czy obserwując sąsiadnią, tonącą tratwę. Tak, tak Josep, Katalończyk okazał się trochę za ciężki jak na Azjatyckie warunki:) Jego przewodnik był młody i wiózł turystów poraz pierwszy. W zwiazku z tym był przerażony, że jego tratwa tonie i jest kompletnie niesterowna. Inny lokalni, zamiast pomóc śmiali się do rozpuku.







Słonie były prze słodkie, ale niestety te trecingki są dość skomercjalizowane. Nasz podejrzewam i tak był nienajgorszy pod względem. Słonie nie miały śmiesznych kubraczków, nie były tresowane, żyją sobie w symbiozie z lokalnymi. Było to dużo przeżycie przejechać się na takim ogromnym słoniu. Jak się okazało, jest to mega niewygodny środek transportu aczkolwiek uroczy. Nasza słonica była młodą mamą, w związku tym przez całą podróż towarzyszył nam malutki słonik. Byliśmy zatem najwolniejszą grupą. No bo jak malutki przestawał jeść, jeść zaczynała mamusia:)
Jeśli miałabym wybrać co było moim największym rozczarowaniem w Tajlandii, to była to z pewnością wioska Long Necks. W Tajlandii zostały 3 takie wioski. Wszystki zostały kupione przez prywatnych inwestorów i prosperują jak przedsiębiorstwa. Nie mają w sobie niczego z tajemniczości i wyjątkowości miejsc odkrytych kiedyś przez Jim'ego Thompsona. Długoszyje kobiety zarabiają grosze, żyjąc niemal jak w ZOO. Ogrom turystów, jaki odwiedza te miejsca codziennie fotografuje się z kobietami i targany wyrzutami sumienia robi zakupy na prowadzonym, przez nich targu. My też tak postąpiliśmy. Jedynym miłym akcentem wycieczki był fakt, ze okazało się, że mam naturalnie szyję tak długą jak wiele kobiet, które w wiosce rozciągają ją pierścieniami przez całe życie. Hmmm potraktowałam to jako komplement.
Z wioski pojechaliśmy jeszcze samochodami by dokonać ostatniej powinności turystów. Mianowicie obdarować cukierkami 700 dzieci zamieszkujących jednyną poligamiczną wieś w Tajlandii. Statystyki są następujące: do 5 żon na męźczyznę, średnio 5 dzieci na kobiętę. Gdy męźczyzna chce pojąć następną kobietę za żonę, zawsze musi zapytać o zgodę żony dotychczasowe. Gdy chce spędzić noc np z 5 żoną, powinien najpierw zadowolić żony z numerami 1, 2, 3 i 4. Nie trudno zgadnąć kto jest poszkodowany:) Wioska była jak zwykle w tej części Tajlandii bywa bardzo uboga i przeludniona. Jednak zaczęliśmy powoli odkrywać, jak wygląda prawdziwe życie mieszkańców regionu. Ba zaczęśliśmy nawet w nim uczestniczyć!
Z plecakami udaliśmy się w góry, by jeszcze przed zmrokiem dojść do wioski w której spędzimy noc. Lokalni przyjęli nas niezwykle ciepło. Najpierw wszyscy siedzieliśmy w jednej izbie, przy ognisku. W sąsiednich domach gotowała się dla nas kolacja:) Spać mieliśmy po 3 osoby, każdy u innej rodziny, razem z mieszkańcami domost. I dokładnie w takich samych warunkach. Mieliśmy koce, podłogę i cudowny wieczór, który spędziliśmy ze wspaniałymi ludźmi. Nie mówili słowa po angielsku a mimo wszystko rozmawiało nam się świetnie:) Piliśmy oryginalną wódkę ryżową popijając tajską herbatą.




Jednak jak się później okazało, każdy z nas po cichu cieszył się, że jest tu tylko na "wycieczce", że nie musi całe życie spać na podłodze, żyć bez bieżącej wody, w obawie przed malarią, w zasadzie bez perspektyw. Jednocześnie wszyscy zauważyliśmy, że Ci ludzie są szczęsliwi.
Prawdą jest, że wioska współpracuje z naszym przewodnikiem oferując gościnę w zamian za niewielkie sumy. Meźczyzni z wioski dorabiają jako przewodnicy i tragarze na treckingach (nie ma to charakteru komercyjnego, grupy docierają tam rzadko). Jest to jednak dla nich dodatkowe, dość pokaźne źródlo dochodów. No i powstaje dylemat. Powinniśmy się cieszyć, że tam byliśmy, bo może dzięki naszym pieniądza będzie im się żyło trochę lżej, czy może powinniśmy nie naruszać ich spokoju i pozostawic tereny nienaruszone? Do tej wioski przed 2 laty dotarła elektryczność. Na razie niemieli telewizorów, ale myślę, żę to kwestia czasu. Za kilkanaście lat, pewnie przestanie być uroczym, ukrytym w górach miejscem. Pewnie zacznie być dobrze prosperującym biznesem...


Rano w wiosce zjedliśmy z miejscowymi śniadanko, a później spędziliśmy 3 godzinki w tamtejszej szkole:) Bawiliśmy się z dzieciakami i ćwiczyliśmy piosenki po angielsku. Myślę, że zarówno one jak i my świetnie się bawiliśmy. Około 11 wyruszyliśmy wszyscy w góry. Przed nami parę godzin drogi, muszę przyznać z perspektywy czasu - nie bylejakiej:)


Momentami zastanawiałam się czy przypadkiem to nie jest wliczone w cenę, ze lokalni prowadza nas po najbardziej ekstremalnych miejscach w dżungli:) A niech mają, jak im się treckingu zachciało. Ale chyba jednak nie mieli wyboru. przedzieraliśmy się przez wszystkie możliwe zarośla, przedostawaliśmy przez rwące rzeki brodząc często po pas, wspinaliśmy po skałach lub zsuwaliśmy razem z ziemią jak już nie było jak schodzić:) Mieliśmy przy tym jednak niezły ubaw no i każdy dostał przygodę, jakiej oczekiwał. Około 17 dotarliśmy do miejsa, gdzie mieliśmy stworzyć obozowisko. Na razie było tam wielkie nic:) Jakie jest pierwsze miejsca o które pytają dziewczyny po podróży? Oczywiscie łazienka. No i była, najwspanialsza, jaką można sobie wyobrazić! i w 100 naturalna:P

Muszę przyznać, że kąpiel w wodospadzie to jedno z moich najmilszych wspomnień z trecingu:)

Pisałam, że obozowisko trzeba było stworzyć i tu wyszło szydło z worka. Okazało się jak bardzo jesteśmy ułomnie w porównaniu z lokalnymi. Stworzyli oni od początku: długi podest do spania z zadaszeniem, stół na 12 osób, ławki, kubki, talerze, miski, dzbanki i inne gadzety:) wszystko z bambusa. Dla mnie było to niewiarygodne, co może stworzyć człowiek w ciągu 2 godzin przy pomocy dobrego noża no i mając drzewo bambusowe:) Mam swój bambusowy kubek na pamiątkę! Wieczorem zjedliśmy pyszną kolację, zrobioną na wielkim ognisku, podaną w bambusowych naczyniach. Po raz kolejny raczyliśmy się wódką ryżową i słuchaliśmy śpiewów naszych przewodników. Naprawdę było niesamowicie. Potem połozyliśmy się spać, niemal pod gołym niebem, w środku lasu. Nie powiem, że to nie bylo ekscytujące. Jednak w północneh Tajlandii w górach jest zimno, i to mimo koców, śpiworów i bluz. Ale daliśmy radę!


Myślę, że opowieści z trecingu pora kończyć. Trudno tak naprawdę ująć w słowa te wszystkie nasze wrażenia i wspomninia ale mam nadzieję, że trochę mi się udało.


na koniec muszę jeszcze opisać, kto to wszystko popełnił i wszystkiego doświadczył oprócz mnie i Asi:)
Alba Carré Colls (Hiszpania), Alex Rich (Hiszpania), Amandine Dhennin (Francja, Kanada), Beth Evenson (USA), Caterina Castellani (Włochy), Josep Rosàs (Hiszpania), Leslie Senfftleben (Francja), Maena Bonilla (Hiszpania), Mikolaj Marchewka, Mylène Ménard (Kanada) , Olivier Brzezicki (Francja, Polska)

Dla tych, którzy mają facebooka, polecam film ze wspomnieniami:
kończę, bo idziemy na imprezę - w najfajnieszym klubie w mieście: St. James :)